Pokochałam ich ostatnia płytę Ritual Union, przesłuchałam ją setki razy, nie mogłam więc nie pójść na ten koncert. Poczułam, że Szwedzi dają mi drugą szanse, po tym jak nie zdołałam dotrzeć na ich koncert na ostatnim Tauronie.
Koncert o 20.00 to często na festiwalach zdecydowanie zbyt wcześnie, a perspektywa drzemki w naszym katowickim akademiku wydawał się wtedy równie atrakcyjna co elektropopowy wstęp.
W Warszawie mała smoczyca zrobiła na mnie miłe wrażenie, ubrana w t-shirt i szorty, ozdobiona oryginalną biżuterią sprawiała wrażenie małej grzecznej dziewczynki, lecz na scenie kipiała taneczną energią i zadziwiała możliwościami wokalnymi, gdzieniegdzie niemalże scatując.
Muzyka to mieszanka elektronicznych ballad i rytmicznych tanecznych melodii popowych. Miłe zaskoczenie to zespół. Nie wiem dlaczego myślałam, że tzw. „Witold Dragon” to duet. Na scenie ukazały się 2 osoby na instrumentach klawiszowych, po jednej na perkusji i gitarze na żywo tworzący sample, rytmy, melodie, metaliczne brzmienia. Przeszkadzało mi jednak, że było za ciemno i nie mogłam się lepiej przyjrzeć jak ta muzyka jest robiona. Cały repertuar z nowego albumy uwielbiam, ale piosenki z poprzednich płyt najchętniej wysłuchałabym jednak w wersji karaoke.
To już tradycja, że zespół po zagraniu połowy repertuaru kokieteryjnie schodzi ze sceny. Nie było niespodzianką, że po chwili w salwie braw tryumfalnie wrócił na scenę i odegrał swoje najwiekesze taneczne przeboje. To m.in:
Na plus koncertu możemy też zapisać miejsce: Fabryka Trzciny, wcale nie będąca fabryką lecz eleganckim klubem. To rzadkość, że w sali koncertowej znajduje się bar, serwuje świetny sauer, do tego w szkle.
To był niezwykle miły wieczórr. Magdzie dziekuję za towarzystwo, mam nadzieję że Jej też się podobało.